26.02.2019

Yo soy peregrina

Poranek dnia pierwszego to było święto. Przebudzenie- święto, mycie zębów -święto, pakowanie gratów- święto, stare banany na śniadanie-święto. Wszystko święto.

Dostałam swoją Jakubową muszlę od dobrotliwego opiekuna domu z informacją, że paszport pielgrzyma mogę dostać dopiero w miejscowości, która znajduje się trzy dni drogi stąd lub spróbować jeszcze w katerze w San Sebastian. Hmmmm, właściwie to nie myślałam o tym paszporcie zbyt intensywnie przed wyjazdem ale okazało się, że jest on konieczny by móc korzystać nie tylko z noclegów dla pielgrzymów ale także z menu dla pielgrzymówJ

Pierwsze pielgrzymie kroki skierowałam więc do Katedry del Buen Pastor de San Sebastian z nadzieją, że jednak się uda. Taaaak, za dnia miasto budziło zachwyt. Po deszczu i nocy nie było śladu. Z mroku wyłonił się brukowany plac, usypany urokliwymi kamienicami, a słońce oświetlało błękitne wody północnego wybrzeża Hiszpanii. Tym razem „Perła” kraju Basków zapraszała by zostać dłużej, zatrzymać się, usiąść na ławce i oddać należną jej uwagę.

Do Katedry weszłam równo z dzwonami zwiastującymi rozpoczęcie mszy świętej. Chwila zatrzymania i refleksji przed drogą, która była dla mnie na ten moment wielką niewiadomą. Godzinę później wyszłam z kościoła dumnie dzierżąc  paszport pielgrzyma w dłoni. Udało się! Noooo…….. to teraz………chyba w lewo, yyyyy nie nie chwileczkę, w prawo, kurcze jak przyszłam stamtąd to musze nawrócić chyba tak? Czekaj czekaj miałam przecież jakiś przewodnik w telefonie… nie no raczej chyba w prawo jednak, o! tam idzie ktoś z plecakiem czyli jednak w lewo, to idę! No i poszłam.

Pierwszy dzień, pierwsze sprawdzenie możliwości fizycznych, butów, obciążenia. To wszystko miało znaczenie. Musze przyznać że spakowałam się wzorowo. Nie brakowało mi niczego ani też nie musiałam się niczego pozbywać (tu: Jak spakować się na Camino?).

A zatem ruszyłam na dobre. Strzałka za strzałką i już po kilku kilometrach byłam mile zaskoczona oznakowaniem trasy. Oczywiście, czujność jest wskazana, i choć sytuacja konsternacji pojawiła się nie raz, niemal nie korzystałam z dodatkowych nawigacji, map i przewodników. Dzięki temu mogłam wędrować beztrosko, zatopić się w myślach lub zwyczajnie chłonąć „tu i teraz” pełnią zmysłów.

Niewątpliwie w pierwszych dniach uczyłam się „siebie w drodze”. Uczyłam się swoich butów, które stały się moim niezawodnym towarzyszem, rozpoznawałam sygnały, które kierowały mnie na odpoczynek, pozwalałam sobie na kilometry absolutnej ciszy, bez myślenia i te które płynęły na absorpcji nowego. Już po krótkim czasie wyłonił się z tego pewien porządek, który był moim kompanem przez ponad miesiąc, pasował do mnie jak ulał. Każdy z etapów mojego dnia był dla mnie ogromną przyjemnością. Od porannej medytacji płynącej w promieniach wschodzącego słońca przez przedpołudniowe słuchanie wybranych książek, aż po popołudniowo-wieczorne spotkania z innymi pielgrzymami. Każdy moment wykorzystywałam w pełni i każdy cieszył mnie z taką samą intensywnością.

Pierwszego dnia okazało się, że pełne schroniska i brak miejsc to jednak nie internetowa legenda, a fakt. W miejscowości w której planowałam zostać schronisko było pełne (doznałam szoku) i gdyby nie fakt spotkania na drodze Sama i Anji musiałabym kombinować i się zastanawiać co tu wraz ze zmrokiem ze sobą począć. Jakiś przydrogi hostel, pokój u miejscowych ?

Druga lekcja, którą odebrałam od Sama okazała się banalnie prosta. Kiedy nie ma dla Ciebie miejsca idziesz do baru, uzupełniasz płyny, wbijasz w paszport pieczątkę i ruszasz dalej. „Ciśniesz” aż do następnego otwartego schroniska, ha! Tak więc już nie sama, a w towarzystwie ruszyłam dalej. Na liczniku 32 km a w sercu radość. Nigdy potem nie zdarzyło się by nie było miejsc. Właściwie im dalej w las tym mniej osób. Niewątpliwie, szlak północny pod względem ilości pielgrzymów jest inny od np. trasy Francuskiej. W zależności od preferencji może to cieszyć jak i niepokoić. Dla mnie to była istota tego czasu i zupełnie nie przeszkadzały mi samotnie spędzone dni.

Tak więc dotarłam do miejscowości Getaria. Dostałam swoje miejsce w pokoju pełnym dwupiętrowych łóżek. I myślałby człowiek, że po całodniowym marszu wypadałoby się położyć i leżeć, aż do rana dnia następnego. Szybko zostałam wyprowadzona z błędu. Czas na spotkania, spacery, wspólne posiłki przychodził wraz z końcem dnia, a ja zrozumiałam, że Camino to nie tylko droga do pokonania ale też ludzie do spotkania.

The Blue Bird