11.04.2019

Kompan

Na hasło : Camino de Santiago? Santiago de Compostela, Camino del Norte lub droga św. Jakuba reakcja zazwyczaj jest podobna: że co???? Jakaś pielgrzymka pokutna? hiking? czy po prostu ucieczka od życia?

Dlaczego szlak Jakubowy pozostaje owiany tajemnicą pomimo szerokiego dostępu do informacji, przewodników, a nawet myśli samych kroczących. Niezmiennie w zetknięciu z pytaniem: Dlaczego wybrałeś te drogę, co Cię na nią przywiodło i co się na tej drodze wydarzyło dla Ciebie, najczęściej usłyszymy : Musisz sam pójść, zobaczyć, dopiero wówczas będziesz mógł zrozumieć. 

Zanim wyszłam na szlak, miałam wrażenie, że to jakiś trójkąt bermudzki o którym nikt nie może za dużo powiedzieć. Wszyscy czegoś doświadczają, mało kto potrafi podsumować czym dokładnie jest to doświadczenie. Myślałam sobie, że to pewnie jakaś gra emocji. Wszystko by się zgadzało gdyby nie fakt, że efektem tych przeżyć niejednokrotnie było nowe spojrzenie, nowa jakość życia.

Nie inaczej było kiedy już postawiłam swoje stopy na szlaku. Pierwsze rozmowy wyglądały mniej więcej tak

- Pierwszy raz?

-No tak – odpowiadam

- mmmmm no to zobaczysz, spodoba Ci się. Będziesz wracać już zawsze.

-eee raczej nie..

-na pewno wrócisz.

-dlaczego tak sadzisz?

-Aaaa zobaczysz o tym się nie da opowiedzieć.

-A ty który raz?

-(tu padały różne odpowiedzi ale zwykle był to któryś)

Nie rozumiałam tego, bo mój plan zakładał przejście Północnego szlaku i rozglądanie się za nowym kontynentem do eksploracji. Byłam niemal pewna, że to pierwszy i ostatni mój raz tutaj.

Nooo jak mnie to denerwowało. Tajemnica poliszynela czy co?

Teraz, kiedy moje Camino stało sie już faktem postanowiłam, podjąć próbę odsłonięcia rąbka (rąbeczka) ”tajemnicy”. Może się ona okazać zupełnie nie pomocna lub wręcz przeszkadzająca, jednak nie znajduję lepszego sposobu jak zwabić Ciebie na moment do swojej głowy.

Opiszę fragment trasy, który znacząco wyrył się w mojej pamięci, choć był to jeden z końcowych etapów mojej drogi.

Tego dnia przekraczałam granicę Asturii i Galicji. Przekraczałam ją biegiem w strugach padającego deszczu, z wielkim trudem znajdując powód do radości. Wstałam o 6 rano by ruszyć w drogę.

Miałam za sobą już trochę kilometrów i odczuwałam niepokój związany z bólem spuchniętej kostki. Bardzo nie chciałam aby aspekt fizyczny zatrzymał mnie w drodze. Generalnie nie było źle ale tego dnia nie przemyślałam do końca trasy i nie wzięłam ze sobą jedzenia. Okazało się, że szlak prowadzi głównie przez góry. Nie było tam nic prócz świstu wiatru i ciemnozielonych kniei. Nie było też nikogo na drodze.

Szłam, przygnieciona plecakiem, z twarzą wbitą w ziemie byle tylko się nie dekoncentrować. Czułam każdy mięsień i tą denerwująco bolącą kostkę. Zdawało mi się, że góra pod którą idę, nigdy się nie skończy. Mgła opadała tak gęsto, że trudno było ocenić czy kierunek w którym zmierzam jest właściwy. I tak od strzałki do strzałki, od muszli do muszli byle tylko nie trzeba było nadrabiać. Na początku padało lekko, po około godzinie rozhulało się na dobre. Pamiętam, jak droga którą szłam przeistoczyła się w strumień, strumień bezpardonowo wlewający mi się do butów. Czułam, że swoją granice komfortu pozostawiłam dawno za sobą, a to co się tam odbywało było czymś co przekraczało moje wyobrażenia, że można się tak czuć. Zarówno psychicznie jak i fizycznie. I to wszystko skumulowane w jednym czasie. Jak to ogarnąć, żeby zwyczajnie dać rade. Pojawiły się pytania dlaczego to w ogóle robię, po co tu przylazłam i powątpiewanie, dużo powątpiewania. Czy to ma jakikolwiek sens?

Wiedziałam, że nie mogę się zatrzymać bo w promilu 10 km nie ma nic, prócz gęstego lasu. Jedyna możliwa szansa na zatrzymanie się w malutkim barze została utracona bezpowrotnie. Albowiem sjesta.

Mogłam tylko iść, a czułam, że nie wystarczam. Zaczęłam się wściekać. Stopniowo zalewała mnie niczym nieuzasadniona złość, aż w końcu przyszedł moment, że zaczęłam mówić głośno, jak to jest mi źle i że to wszystko jest bez sensu.

Nigdy nie zapomnę momentu w którym poczułam na swojej szyi a potem plecach strużkę deszczu tzw. gwóźdź do...ja nawet nie wiem co ja wtedy czułam. Pamiętam, że się zatrzymałam, rozejrzałam dookoła i w tym swoim nieszczęściu i osamotnieniu zrozumiałam, że nikt mnie nie pocieszy, że ta moja walka o przetrwanie ma znaczenie tylko dla mnie. Myśl pozornie dekadencka, w rzeczywistości przyniosła wielką wolność i radość. Świadomość, że nikt nie patrzy, nikt nie kibicuje, nikt nie współczuje pozwoliła wejść w zażyłość ze sobą. Zdałam sobie sprawę, że 10 km temu wydawało mi się, że już nie dam rady. W tym momencie niemal namacalnie czułam jak poszerzają się moje granice, pogłębia zaufanie do siebie. Wówczas tylko ja sama mogłam dać sobie zrozumienie, wsparcie, dobre słowo. Poklepałam się po swoim własnym ramieniu, z pewnością wypowiedzianą na głos : dasz rade.

Od tej pory szłam Ja ze sobą.

I chyba właśnie tam zasmakowałam prawdziwej przyjaźni ze sobą. Odkryłam w sobie najlepszego kompana. Nie znaczy to, że wcześniej siebie nie lubiłam. Jednak w świetle świadomości wszystko nabrało innego znaczenia i głębi.

W tym lesie właściwie nie wydarzyło się nic. Dla Ciebie ta moja mała bitewka stoczona na końcu świata nie ma najmniejszego znaczenia. Dla mnie ma kluczowe. Po tym doświadczeniu zrozumiałam również, że im bliżej mi do siebie tym bliżej też i do Ciebie. Do drugiego człowieka.

Tajemnicą dla mnie jest fakt, że na fundamencie czegoś bardzo niedoskonałego, właściwie z ludzkiej słabości wyrasta coś drogocennego. Taki trochę skarb, którego nie chce się stracić. Siła i przyjaźń ze sobą niezależna od zmieniających się warunków zewnętrznych. Tego nie da się(moim zdaniem) żadnym innym sposobem jak poprzez nieustępliwe docieranie do siebie pozyskać. I czy w tym docieraniu do siebie musi być ten element zmagań, bólu, przekraczania siebie? Nie wiem, wolałabym móc napisać, że może być też przyjemnie ale to nie byłoby o mnie, przynajmniej nie teraz. Gdzieś tu kryje się odpowiedz na pytanie dlaczego większość pielgrzymów, po całym nawet tak zapaździałym dniu, dociera do schroniska szczęśliwa i zadowolona. Poznawanie siebie i schodzenie na dno swojego Ja to przygoda, jedna z większych jeśli nie największa.

Możliwość powrotu choćby we wspomnieniu do takiego doświadczenia niesie przez trudne sytuacje z nadzieją na dobro z nich płynące.

Inną bardziej przyziemną kwestią, która wypycha ludzi w takie miejsca jak szlak Jakubowy niewątpliwie może być pragnienie przygody, zew wojownika. Taaaak jest to równie znakomity powód by wstać i pójść.

Obudź więc  w sobie Samuraja i przeżyj swoją własną bitewkę :)

The Blue Bird