23.01.2018

Jeszcze się tylko rozhuśtam

Przebywając na zachodnim wybrzeżu Birmy mamy czas by odetchnąć, spojrzeć za siebie, przed siebie i ucieszyć się chwilą która trwa. Spacer po plaży, kąpiel w morzu, milcząca obserwacja i niemilczące wieczorne rozmowy wypełniają nas po brzegi. Jeden z tych spacerów skończył się dla nas radosnym zaskoczeniem, kiedy na swej drodze napotkaliśmy beztrosko jadącego plażą na motorze – Herberta  (pomocnego austryjaka poznanego na trekkingu). W tym miejscu odciętym od Internetu to był doprawdy zaskakujący zbieg okoliczności. Od tego momentu było nas już trzech. Trzech, przezabawnie niepasujących do siebie ale za to, bardzo zadowolonych ludzi. Dnia następnego dołączyła do nas jeszcze Jo (wesoła szkotka) i w takim oto komplecie ruszyliśmy na podbój okolicznych plaż, wiosek, domostw i innych takich takich.  

Zawitaliśmy też do wioski rybaków-którą z serca polecam (a odnalezienie jej pozostawiam inwencji twórczej). Droga była wyboista i kręta ale to co zastaliśmy na miejscu było absolutnie warte tej przebytej, w trzech, na jednym motocyklu, drogi. Wioska jak wioska. Domki pokryte strzechą, dzieci bawiące się beztrosko, matki trzymające maluchy na rękach. No cud - miód. Staraliśmy sie nie zakłócać dziennego rytmu ale rzeczywiście, stanowiliśmy dla nich pewna ciekawostkę. Zrobiło sie jakby tłumniej. Nieopodal miejsca w którym przysiedliśmy na sok, rozpoczął sie mecz siatkowy. Cała wioska zeszła sie by popatrzeć. Zasady były dość tajemnicze. Po jednej stronie jeden zawodnik, po drugiej 4-ech. Stroje co niektórych, wprost wyciągnięte z tubylczych wiosek opisywanych w National Geographic. Mogłabym tam stać i przyglądać sie im bez końca. Dzieciaki radosne, otwarte tak łatwo wejść z nimi w interakcje. Dorośli z większa rezerwą ale ostatecznie z uśmiechem na twarzy, przyzwolili nam na spacer po wąskich, wydeptanych uliczkach, na kilka zdjęć, na zaglądanie tu i tam.

Życie zgodne z naturą, porami dnia, roku ma w sobie to „coś” co utracił człowiek uwięziony w objęciach miejskiego życia. Żyjący tu ludzie nie liczą, nie planują. Żyją w chatkach z bali. Prostych do bólu. Przypływ zapewne, co jakiś czas przysparza im kłopotu ale nie budują domów z cegły, nie zakładają kłódek, nie tworzą sztucznych warunków. Nie przywiązują sie do miejsca, przedmiotów. Żyją tym, co dane.

W drodze powrotnej próbowałam znaleźć odpowiedz na pytanie: dokąd zmierzam? I już chwile później rozwiązałam swój egzystencjalny problem. Hamak, bezludna plaża, zachód słońca i tyle powodów w głowie by być wdzięcznym. Tu i teraz. Bez wybiegania. Przyglądam się sobie nieśmiało, czasem zdaje mi się, że już coś rozumiem, a czasem jakby zupełnie nie wiedziała nic. Akceptuje to. Tak jest łatwiej, lepiej, spokojniej.

Przychodzi taki moment w podróży kiedy ten hamak staje sie codziennością. Przestaje robić wow i wnikam głębiej. To wtedy właśnie bez żalu odkładam na bok aparat i zaczynam żyć tym co jest. A zazwyczaj jest pięknie i ludzie piękni. Każdy ma pewnie swoje momenty kiedy czuje się tak ja teraz. Z uporem osła jednak nie mogę sobie wyobrazić nic lepszego i wszystkim na całym świecie życzę tego „hamaka”.

Na powrocie,  juz po zachodzie słońca, zabrakło nam paliwa w motorze ekhem. Byliśmy zmuszeni zapukać do jedynych napotkanych na tym pustkowiu drzwi i migowo wytłumaczyć w czym leży problem. Nie minęło 5 min, a juz jeden z drugim zorganizowali pusta butelkę, odpalili swój motor i pojechali do miasta po benzynę. Nie chcieli nawet słyszeć o zapłacie. Obdarowali nas szerokim, pogodnym uśmiechem i wrócili do domu. Nigdy więcej sie nie spotkamy, to pewne ale zachwycona tą prostota i oczywistością ich postawy będę wracać na tę ciemna uliczkę często, przypominając sobie ile dobra i bezinteresowności jest w ludziach.  

Przeczytałam ostatnio, że droga do poznania siebie samego nie wiedzie przez świat ludzi. To zostawanie z samym sobą pojawia się niezmiennie. Do znudzenia. A zatem, jeśli Ci wszyscy mądrzy, z Najmądrzejszymi na czele nie mylą się, to co jest na końcu tej drogi? I dlaczego jest to takie ważne?

No i druga sprawa. Jak już tak zostać z sobą samym i tak patrzeć, to mówią, żeby nie oceniać. Przyjmować. Godzić sie na to wszystko co przyjdzie nam odkryć. Brzmi to jak obietnica wiecznego spokoju ale czy w rzeczywistości jest to takie proste? Moje micro doświadczenie mówi, że nie jest. Jest to natomiast fascynujący proces. Im dalej w las, tym mniej punktów odniesienia, tym mniej przekonań, tym mniej pewności siebie. Pozostawanie z samym sobą odziera. Każdego pewnie z czegoś innego. Wszystko staje się nieoczywiste. Obiektywnie zależne od okoliczności, splotów, wydarzeń, ludzi. Jest jednak coś co porywa w tej „drodze wgłąb”, wieje nadzieją i entuzjazmem. Mianowicie, drugi człowiek staje się jak brat. Choćby nawet w swoich działaniach względem mnie był wrogiem. To dość niebywałe ale tak właśnie jest. Może to pochylenie się nad sobą i swoją „biedą” sprawia, że spoglądam z wyrozumiałością. Większą. Bardziej serdeczną. Czasem współczującą.

No i tak się we łbie kiełbi jak człowiekowi "droga" asfaltowa nie starcza. Już jutro uderzamy na Rangun- byłą stolice Birmy, a póki co rozhuśtam sie jeszcze na hamaku i pomyśle o niczym.

Ahoj

The Blue Bird