04.12.2017

Deszcz duchów

Jest 7 rano, sen opuścił mnie na dobre juz 4 godziny temu. Ruszamy dziś na dwudniowy trekking w kierunku jeziora Inle Lake. Cieszy mnie wizja roztaczających sie krajobrazów i wysiłku fizycznego. Dziś po raz pierwszy udało mi sie zaparzyć kawę. Lubię te momenty, kiedy w towarzystwie słońca mogę cieszyć sie każdym łykiem przytaszczonej na własnych plecach Woseby. Miejscowość z której dziś wyruszamy to Kalaw. Urocze miejsce otoczone górami. To właściwie jedna ulica i kilka przecznic. Gdyby zostać tu dłużej z pewnością możnaby oswoić sobie kilka miejsc.

Trekking z Kalaw nad jezioro, to 40 km wzdłuż wiosek, pól, wiejskich szkółek i plantacji: głównie imbiru i chilli. Choć zawsze sceptycznie spoglądałam na grupy zorganizowane, przewodników i „inne takie takie” to muszę szczerze przyznać, że w tym wypadku decyzja o dołączeniu do grupy była strzałem w 10. Pomijając fakt, że ekipa, która nam sie trafiła to prawdziwy unikat. Pełen barwnych osobowości i historii, to wymiar prowadzenia grupy jest tu jeszcze bardzo lokalny. Przewodnicy, to nie zorganizowana szajka znudzonych oprowadzaczy ale żyjący tu na miejscu bardzo otwarci i ciekawi świata ludzie. Mijamy dwa plemienia 1-szy Danu i 2-gi Pa oh. Życie tu jest bardzo proste. Prysznic to wiadro z wodą. Toaleta to dziura w podłodze. Noc jest tu naprawdę ciemna. Wieczór spędziliśmy wyjątkowo przyjemnie. Pyszne jedzenie, rozmowa i gry. Gry które wprawiły nas w zachwyt i lekkie zdumienie, kiedy uświadomiliśmy sobie jak wąskim strumieniem patrzymy na świat. Jak bardzo jesteśmy ograniczeni w patrzeniu i słuchaniu. Jak wiele nam umyka z całości na rzecz szczegółu. Spojrzeć szerzej, z innej perspektywy, na nowo to jest to!

Śpimy dziś na podłodze, jeden obok drugiego jak za czasów szkolnych koloni. Śmiechu co nie miara. Najprawdziwszy powrót do czasów dzieciństwa- spania na sianie i zajmowania sie tym co jest teraz. Tu i teraz. Dwa dni trekkingu z wesołą para z Irlandii, pomocnym Austriakiem, inteligentnymi Niemcami oraz otwartą Szkotka (taki piękny przykład etykietowania - no cóż :) zaowocowało wspólnym wieczornym obiadem i kolejnym dniem we własnym sosie. Bardzo sprzyjające doświadczenie. Sama trasa stworzona jest dla tych którzy chcą spędzić trochę czasu w terenie mijając po drodze społeczności które niejako wtłoczone są w świat turystki. Albo może odwrotnie turyści wtłoczeni w świat "zwykłych" ludzi.

W połowie czerwca odbywa sie tu fire festival. Mieszkańcy pobliskich wiosek zbierają się wokół wysokiej na kilkanaście metrów bambusowej drabiny. Zadaniem każdej z nich jest przygotować bambusowa rakietę wypełnioną prochem w środku, od góry zaś zaklejoną ryżem. Cała zabawa polega na tym która rakieta poleci dalej i będzie najgłośniejsza. Całe to świętowanie trwa nawet kilka dni i jest wypełnione tańcem, śpiewem i jedzeniem. Wszystko to w kontekście silnych wierzeń związanych z duchami i tym, że są one nieodłączną częścią świata ludzi.

Często spotykam się z pewnym niezadowoleniem ze strony nas przyjeżdżających, podróżujących, że jakieś miejsce jest nazbyt uczęszczane. Niejednokrotnie widzę grymas zniesmaczenia na twarzach gdy pytam jak się podobało Inle Lake czy inne dobrze znane z przewodników miejsce. Ludzie!!! Opanujcie sie! To ty i ja czynimy z tych miejsc komercje bo uznajemy ze są warte zobaczenia. I to my oczekujemy komercji. Ci ludzie wychodzą nam na przeciw byś mógł napić się piwa w łódce lub zjeść na talerzu a nie na liściu. To my jesteśmy sprawcami tego całego zamieszania na które tak prychamy pod nosem. Skąd wiec w nas tyle zniesmaczenia?? Jest tyle polnych dróg którymi możemy podróżować w poszukiwaniu ciszy i braku ludzi. To zniesmaczenie pokazuje prawdę o nas. Tak naprawdę, jesteśmy zniesmaczeni sobą ale trudno nam się do tego przyznać lub to w ogóle dostrzec. Rozumiem tych którzy pragną nietkniętych terenów i lokalnych doznań. Rozumiem bo sama należę do tej grupy. Ta hipokryzja jest jednak tak rażąca, że aż boli. Chodzi o to by cieszyć się tez tym, co może czasem odbiega od naszych wyobrażeń i dostrzec w tym piękno- bo ono tam jest. Nie zapominajmy też o tym, ze nasza wrażliwa postawa i umiejetność wpasowania się w krajobraz miejsc do których zmierzamy jest kluczem do tego by pozostały One jak najbardziej nietknięte. No dobra koniec mędrkowania.

Dotarliśmy do Inle Lake, które mimo swej popularności jest pięknym doznaniem. Jutro dzień na wodzie. Ten pomysł wydaje się byc świetnym balansem po dwóch dniach poginania. Wąskie kanaliki, drewniane mosty, mosteczki, grupy chłopców pozyskujących wiadrami piasek z dna jeziora, gospodynie robiące pranie przy brzegu, ukratkowa toaleta poranna, rybacy. Życie toczy sie tu nieustannie od świtu do ciemnej nocy.

Ahoj The Blue Bird