21.12.2017

Cmentarz zapomnianych ludzi - Góra Popa

W okolicy Bagan, około godziny drogi na południowy-wschód znajduje się Góra Popa. Góra ta, to w rzeczywistości wulkan o wysokości 1518 m, na szczycie którego wzniesiono świątynie buddyjską. Wulkan o wdzięcznej nazwie Taung Kalat, leży w paśmie górskim Pegu i uznawany jest w Birmie za miejsce święte. Pośród jałowych i suchych obszarów, góra jest ostoja bujnej roślinności, a sama nazwa „Popa” oznacza – kwiat. Niczym „kwiat na pustyni”. Jeśli są tu jacyś miłośnicy ziołolecznictwa, tudzież pięknych orchidei to uprzejmie donoszę, że zbocza tej góry pełne są dobrodziejstw matki natury.

No i teraz hit, góra ta jest miejscem kultu 37 Natów czyli bliżej nieokreślonych postaci z birmańskiej mitologii. Postacie te niejako wrosły w buddyzm – (który ma już dla mnie tyle twarzy, że jestem zgubiona ) i stały się integralną częścią tej religii. Korzeniem wiary, w te postaci był zapewne animizm ( wiara w to, że zarówno rośliny jak i zwierzęta posiadają dusze). Natowie natomiast, to duchy zamieszkujące konkretne drzewa, rzeki, góry. Traktowano je, jako duchy opiekuńcze całych wiosek. A zatem składano im dary, z owoców i kwiatów, w zamian za ich przychylność i opiekę. Dlaczego 37? Ano Król Anawrahta przyjmując buddyzm, w ramach lojalności względem rodzimych wierzeń stworzył listę 37 oficjalnie uznawanych Natów. Stworzył ją głównie dlatego, żeby zachęcić opornych przed zmianami, by przychodzili do świątyń. Powiedział nawet takie zdanie „ Ludzie nie przyjdą przez wzgląd na nową wiarę. Pozwólmy im przyjść dla ich starych bogów, a stopniowo zostaną oni pokonani”  Nie był w ciemię bity ale nie przewidział jednego. Do dnia dzisiejszego wiara w Naty i ich kult jest silny i nie zachwiany.

No i właśnie, mając taką wiedzę, znając motywy i początki – no dziw bierze, że człowiek jest w stanie tak bardzo przywrzeć do czegoś takiego. Trudno tu doszukać się duchowości która przyciąga, choć o duchy się tu przecież rozchodzi. Ale to nie tylko to, chodzi o jakąś głębie, chodzi o że jej tu nie ma, po prostu jej tu nie ma. Zestawiając to wszystko z aspektem kapusty, która spływa po tamtejszych ścianach gęstym strumieniem to już naprawdę trąci. Dajmy na to panowie, którzy zbierają tam darowizny w ramach sprzątania schodów. Czujecie? Nie neguje tego, po prostu zadaje sobie pytanie, gdzie jest ten człowiek (w jakim momencie życia) i czy on na pewno wie co robi. Bo przecież zakładam, że on wierzy, że to ma sens i że jest dobre oraz, że jest elementem duchowego rozwoju. Na bazie takich dyrdymałów ten człowiek ulepił całą sensowność swojego istnienia.

Gdzie my jesteśmy jako ludzkość, nasz umysł i serce, że jesteśmy w stanie tak siebie zaprzedać dla idei która jest zwyczajnie bzdurna. A co więcej, uznać, że jest w tym element boski i że on jest kluczowy. Brak zadawania sobie istotnych pytań stawia nas właśnie w miejscu tego Pana. Ochoczo, bezwstydnie i pełni wiary w to co nam zostało powiedziane i co obecnie uznajemy za swoje własne, idziemy w świat i głosimy. Głosimy bzdurne tezy, podpierając je jeszcze bardziej bzdurnymi argumentami. Kiedy już kogoś przekonamy to nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że wręczyliśmy mu właśnie bilet na te schody. Przekazujemy mu miotłę, kilka wyświechtanych zdań do powtarzania jak mantrę i tak oto mamy bandę przekonanych o tym co robią durniów. Bogu ducha winnych ale jednak durniów. Na pocieszenie - większość z nas w tym jest. Ja w tym jestem po uszy i ty zapewne też. Odgruzowywanie tych naszych przekonań, postaw, szukanie, drążenie, dokopywanie się do źródeł to sprawa mozolna  ale fascynująca. To najpiękniejsza z udręk. Słodki ból.

Wiecie o co chodzi prawda? Nie twierdze, że w tym życiu mamy się nie mylić, nie ma prostych odpowiedzi, czasem w ogóle ich nie ma bardzo długo. Może czasem trzeba mniej powiedzieć, więcej słuchać, częściej obserwować siebie, czy ja mówię własnym głosem – czy przypadkiem bezmyślnie nie powielam opinii innych. Aaaa no i takie tam.

Wracając już do samej świątyni, cóż mogę rzec - o ile nam się nie spieszy, to jest to jakaś alternatywa po dwóch dniach zasuwania na skuterze. Jest to natomiast miejsce typowe dla tych, które maja za zadanie w imieniu Buddy (a może Nata hmmm-sama już nie wiem), wydobyć z kieszeni pielgrzyma/turysty pieniądz. Góra z perspektywy jest naprawdę imponująca. Dla tego widoku warto tu przyjechać. Traci natomiast urok z każdym obskurnym schodkiem, który pokonujemy. Zmierzając ku górze, mijamy kolejne stragany, pamiątki i więcej pamiątek. Stada wrednych małpiszonów, które ma się wrażenie jednak dominują nad nami sromotnie. No żeby kilka małp, sterroryzowało grupę dorosłych mężczyzn i kobiet do tego stopnia , żeby jedyną bronią w naszych rękach była dziecięca proca??!!! No ludzieee.

Mijamy też stanowiska żywieniowe i panie smakowicie mieszające własnymi rencyma makaron z mango tuż obok publicznej toalety. No i w tym całym zamieszaniu trafiamy w końcu na sam szczyt. Zajęło nam to ok 15 min. Po drodze darowizna tu, darowizna tam ale to co się dzieje na samej górze to po prostu czysta „pralnia brudnych pieniędzy”. Bez urazy, rozumiem przecież, że żyjemy w świecie realnych potrzeb. I każda świątynia takie potrzeby ma, niejednokrotnie dając wiernym wiele więcej niż te materialne zbytki. Mimo wszystko Budda za buddą, Nat za Natem i każdy z wypchanymi kieszeniami. Ołtarzyki bezwstydnie napchane pieniędzmi w kiściach bananowca. Pieniądz w tym kontekście nadal wzbudza we mnie mieszane uczucia.

Widok jest, choć nie zachwycający. Zdecydowanie ciekawiej wygląda to z perspektywy zewnętrznej. Jednym słowem niezła „popa” z tej góry Popa. Cała akcja trwała ok 3 h, a zatem spokojnym krokiem weszliśmy, zeszliśmy i jeszcze pokręciliśmy się po okolicy.

Droga do tego miejsca usłana jest starymi ludźmi, czekającymi na przejeżdżających turystów. Smutny to widok, rodem z filmów z zombie. Nie wiem skąd się wynurzają bo jest to niemal pustkowie, są wychudzeni, głównie bardzo starzy. A jedyna widoczna reakcja, to gdy widzą przejeżdżających nas. Wygląda to trochę jak cmentarz zapomnianych ale jeszcze wciąż żyjących ludzi. Widok przyprawiający o dreszcze.

Zjedliśmy ryż z liśćmi herbaty, popatrzyliśmy na mijających nas ludzi i zgodnie stwierdziłyśmy, że mimo wszystko było warto. Rano zdążyłyśmy pojechać na trzeci juz wschód, a zatem nic straconego. Zachód również będzie nasz, na szczęście nie tu, a na którejś z wybranych przez nas Pagod. Na ulicach rządzi prawo: kto ma głośniejszy klakson ten ma władze, a zatem wyprzedzanie prawą strona jest jak najbardziej akceptowalne. Nie ma też znaczenia strona po której jest kierownica ani liczba pasażerów. Generalnie róbta co chceta ! My juz jedną nogą jesteśmy na piaszczystych plażach, a póki co czeka nas długa autobusowa przeprawa. Wspominałam o tym, że droga nawet jak jest gładka to telepie jak wściekli? 

The Blue Bird